sobota, 8 grudnia 2012

Mikołajkowa karma

Doszłam wczoraj do wniosku, że byłam niegrzeczną dziewczynką i w ramach pokuty postanowiłam wychłostać się depilatorem po brzuchu. Jako, że gdy tyję przestaję oglądać się w lustrze, a przynajmniej unikam tego jak ognia to zupełnie zapomniałam, że należę do kobiet posiadających na brzuchu tzw. ścieżkę miłości, wyleciało mi też z głowy jak bardzo jej nienawidzę. Jednak ponieważ wraz z utratą kilogramów zwykle pomału zaczynam się przepraszać ze zwierciadłami w mieszkaniu, a gdy już oswoiłam paniczny strach przed swoim odbiciem i obejrzałam się dokładnie to w tym samym momencie wróciły zapomniane uprzedzenia i awersja do autostrady na bebzolu. W skutek tych jakże przykrych wniosków sięgnęłam po nowoczesną maszynę tortur skonstruowaną najpewniej przez mężczyznę, który pałał żądzą zemsty na kobiecym rodzie. Tylko za co on tak strasznie Nas nienawidził? Jeśli dowiem, że się depilator wymyśliła kobieta to przysięgam, że zwątpię w naszą nację i wyrzeknę się swojej płci!
Cóż... od wczoraj odkładam na zabieg laserem, lub na psychoterapię pt. "polub swoje hery", nie ma bata żebym ten zuchwały czyn powtórzyła, śmierć mechanicznym wyrywaczom! Urządzam jutro samosąd na depilatorze, jacyś chętni??
Oprócz "rózgi" vel bicza, którego sama na siebie ukręciłam doczekałam się wiechcia długich czerwonych róż...jak zwykle przemiłe panie w kwiaciarni wcisnęły memu lubemu najstarsze kwiaty jakie miały na zapleczu. Zaledwie wczoraj je dostałam, a już im łby opadają...a może to taka karma, może po prostu nie zasłużyłam na nic więcej... o nie moi drodzy, nie lękajcie się, mój Mikołaj zwyczajnie urwał się z choinki i zamówił dostawę prezentu za pośrednictwem poczty polskiej, która czasem (czytaj zawsze) ma obsuwy czasowe. Dlatego ja swój podarek otrzymałam dziś. Moja cierpliwość jednak została wynagrodzona i  wymarzony naszyjnik już "blyszczy" na mej gardzieli. Tym razem nie było niestety elementu zaskoczenia, bo bardzo subtelnie sugerowałam co bym chciała, ale czasem trzeba z czegoś zrezygnować dla dobra sprawy:P
Nawiązując do tematu niespodzianek to zaraz obok półki na której one leżą znajdują się też niezastąpione psikusy. Rety, chyba nie ma drugiej osoby na świecie, która "kupuje" je w takich ilościach jak ja. Zwykle płatam figle dzieciakom, ale zaraz na drugim miejscu jest mój Filip. Po prostu nie mogę się oprzeć. On wszystko łapie jak pelikan. Oczywiście po latach treningu nie wystarczy banalne: "noooooooo nieeeeeeeee znowu wlazłeś w gów... w psią kupę..." albo zawsze skuteczne i dobre na każdą pogodę :"cały dzień chodziłeś z tą dziurą na tyłku??". Teraz już muszę się nieźle nagimnastykować, żeby wkręcić mego wiecznie czujnego poskramiacza dowcipów. Całe szczęście nadal udaje mi się wyłapać taki moment, gdy jego radary są ospałe, wtedy natychmiast włączam tryb: figlarz i robię, go w konia. Nigdy nie zapomnę jak się schowałam za drzwiami, wszędzie było pogaszone i wyskoczyłam na niego z klasycznym "BU!", hehe ale go wystraszyłam...sama szczerze tego rodzaju zabaw nienawidzę, więc długo musiałam go błagać, żeby mścił się w inny sposób. Uległ i wyobraźcie sobie, że po kilku latach doczekał się w pewnym sensie zadość uczynienia. Byliśmy kilka dni temu na spacerze w celu celebrowania pojawienia się na drogach pierwszych odśnieżarek. Małe osiedle domków jednorodzinnych, późny wieczór, głucho wszędzie, śnieg cudownie skrzypi, przy płocie jednego z domu mały krzaczek, mijamy go, a on...jak kurde w transformersach w mgnieniu oka zmienił się w psa, skoczył na płot i jak nie szczeknął...wrzasnęłam! Pierwszy raz w życiu ze strachu aż zawyłam, pomimo tego, że otwierając usta już wiedziałam, że nie ma się czego bać to niestety impuls z mózgu do mięśni już poszedł i to se newrati...ale miał Filip ubaw...sama po chwili turlałam się po ulicy ze śmiechu. W przyrodzie jednak jest równowaga, ja płatam figle Fifowi, a on...czeka aż sama się na sobie zemszczę:P



czwartek, 6 grudnia 2012

Złośliwość rzeczy martwych

Ło matko i córko! Odwiedziłam dziś rano domowe pomieszczenie popularnie zwane kuchnią. Moja noga nie przestępowała progu tej izby od niedzieli, ale dziś rano musiałam sprawdzić co tak śmierdzi w tamtej okolicy. Tajemnica została rozwikłana. Nie da się ukryć, że Filip nie lubi zmywać:P Po tym co tam zastałam straciłam apetyt na cały dzień...chyba zamiast krzyczeń na niego to mu podziękuję...Zresztą dziś są Mikołajki, a poza tym mam świetny humor i nie zamierzam go sobie psuć takimi błahostkami...no dobra tak naprawdę to boję się, że nie da mi prezentu, a strasznie chcę go dostać:D
A tak z innej beczki, to popsuła mi się waga...wywaliłam na nią kupę kasy, a ona teraz, gdy wreszcie jest eksploatowana i powinna się cieszyć, odmawia posłuszeństwa. Nigdy jej nie lubiłam, wredne stworzenie! Jadę ją reklamować;)

sobota, 1 grudnia 2012

Jak grzeszyć to tylko w ten sposób:D

Tak z innej beczki, to żeby się dobić, zrobiłam sobie zapachową chłostę;P Przed wczoraj robiłam tacie z okazji imienin czekoladowe trufle. To był koszmar. Kulałam kulki z masy czekoladowej własnoręcznie...jak te aromaty świdrowały w nosie...pal sześć że miałam to na rękach, bo w sumie nie lubię się paciać w czekoladzie, ale zapach zniewalał...jednak było warto, tatinek się ucieszył, a goście się zachwycali. Jeśli chcecie zrobić komuś kto nie musi liczyć kalorii i lubi słodycze miłą niespodziankę zamieszczam przepis.

Czekoladowe kule armatnie

6 tabliczek czekolady (4 gorzkie, dwie mleczne)
250ml śmietany kremówki 30%
50 ml cointreau (lub innego trunku: koniak, brandy itp.)
ciemne kakao do obtaczania lub mielone orzechy
małe papilotki 

Receptura:
Czekoladę łamiemy na kawałki i roztapiamy w kąpieli wodnej (miskę stawiamy na garnku z wodą i odpalamy pod nim gaz), zalewamy śmietanką, alkoholem i mieszamy do momenty gdy powstanie jednolita masa. Masę zamykamy w szczelnym pojemniku i odstawiamy na 24h do lodówki. Następnego dnia małą łyżeczką formujemy kulki, które "dokulowujemy" w rękach i wrzucamy do miseczki z ciemnym kakaem, obtaczamy i przekładamy do papilotek. Wszystkie trufle wkładamy do pojemnika, zamykamy i przechowujemy w lodówce. Można kupić ładne pudełko i stworzyć cudną bombonierkę, ale to prezent tylko dla najbliższych:D



Emocjonalny striptiz

Chyba muszę kilka rzeczy sprecyzować odnośnie mojej wypowiedzi dotyczącej nałogu jedzeniowego. Większość ludzi otyłych lub z nadwagą boryka się z kilogramami ze względu na fatalną dietę i tryb życia, a nie z powodu uzależnienia.  Nie chcę tu siebie wybielać, ale złe nawyki żywieniowe i brak ruchu to inny rodzaj "choroby" i może tu zaznaczę, że ja sobie sama diagnozy nie postawiłam. Oczywiście każdy bez względu na to z jakich powodów ma problemy ze zbędnymi kilogramami może liczyć na moje wsparcie. Chciałam tylko wyjaśnić, że bycie jedzenioholikiem nie jest takie kolorowe i przylepianie sobie takiej łatki wcale niczego nie ułatwia.
Może przybliżę Wam temat. Ja już jako dziecko jadłam po kryjomu, w mig nauczyłam się otwierać lodówkę tak, żeby nikt tego nie usłyszał, bezszelestne podnoszenie i odkładanie pokrywki garnka zajęło mi trochę dłużej, ale do dziś jestem w tym mistrzem. Gdy w szafce była otwarta czekolada zjadałam całą i szybko pędziłam do sklepu żeby ją odkupić i odłożyć na miejsce, w podstawówce wszystkie pieniądze zostawiałam w sklepiku, a w zerówce (chodziłam tam jakieś dwa miesiące) dzieci dawały mi do zjadania skórki z chleba. Takich patentów na podżeranie mogłabym mnożyć bez liku...Moja rodzina przez lata nie wiedziała dlaczego przy tak zdrowej diecie i przy tak aktywnym trybie życia, moi rodzice są super nadaktywni,  mam problemy z nadwagą. W zasadzie już w podstawówce byłam z mamą u lekarza, badania wykazały, że mam słabą przemianę materii i na jakiś czas takie uzasadnienie wszystkich trochę uspokoiło. Później jeszcze nie raz odwiedzałam lekarzy i dietetyków, ale coraz rzadziej przynosiło to jakikolwiek efekt. No i doszło do tego, że straciłam nad tym kontrolę.  Na pierwszym roku studiów osiągnęłam wagę maksymalną, ale już tego nie zauważałam, przysięgam, że patrząc w lustro widziałam szczupłą osobę. Wtedy po raz kolejny do akcji wkroczyła moja mama, ta to ze mną miała siedem światów. Zapisała mnie do poradni leczenia otyłości w Katowicach. Czekałam na wizytę pół roku, ale warto było. Spędziłam tam cały dzień. Zaczęło się od wykładu na temat zdrowego żywienia, później dwu godzinna pogadanka z dietetykiem, jak gotować bez tłuszczu, czym zastąpić pewne produkty i inne cenne wskazówki, następnie każdy wchodził do gabinetu pomiarowego...no i to był przełom...przeżyłam szok, wtedy dopiero zrozumiałam jak ogromny mam problem. Na koniec każdemu przydzielili lekarza, z którym każdy już indywidualnie odbywał rozmowę. Kazali mi każdy produkt czy potrawę którą zamierzałam zjeść zważyć, przeliczyć to na kalorie i ponownie się zastanowić czy chcę to zjeść. Dostałam takiego kopa energetycznego, że zaraz po powrocie do domu zaczęłam biegać i sama gotować. W pół roku schudłam 25 kg i przez kolejne 3 lata udało mi się tą wagę utrzymać. Później poznałam Filipa i moje sprytne uzależnione alter ego szybko znalazło wymówkę by jeść trochę więcej i biegać trochę rzadziej. Po dwóch latach wróciło 25kg i gratis jeszcze 5, a ja znów tego nie zauważyłam. Tym razem się załamałam, bo chyba trzeba mieć coś z głową, żeby nie spostrzec, że się przytyło 30 kilo!!!! Znów zaczęłam się borykać z wagą, ale po 20 latach ciągłej walki tym razem brakowało mi motywacji. Oprócz tego, że przestałam wierzyć w to, że to się może udać, miałam depresję, którą w miarę skutecznie przed wszystkimi ukrywałam. Unikałam spotkań ze znajomymi, bo uważałam, że skoro przytyłam to znaczy, że poniosłam sromotną klęskę i tym samym jestem beznadziejnym człowiekiem. Przez ostatnie dwa i pół roku miotałam się jak mucha zamknięta w słoiku. Prywatni dietetycy, tabletki, które nota bene już wycofali ze sprzedaży, no i wreszcie przychodnia zaburzeń odżywiania. Cały czas mimo ogromnego wsparcia rodziny i Filipa czułam się okrutnie samotna. Chciałam nawet polubić się taką jaką jestem, ale nie udało się...całe szczęście. No i podczas kolejnej awantury, Filip powiedział coś czemu oczywiście gorliwie zaprzeczałam , ale tak naprawdę wiedziałam, że ma rację. "Iga Ty nie chcesz schudnąć". Równolegle maglowali mnie moi rodzice, którzy zaczęli podejrzewać, że jestem uzależniona. Wtedy tata podrzucił mi książkę o głodówce, mama i brat namawiali, żebym się tak zresetowała nie jedząc, Filip przestał narzekać, że zdrowo jemy... wtedy znowu coś we mnie zaskoczyło i tym sposobem jesteśmy w tym miejscu. Cały czas czuję na karku szpony nałogu, ale obiecałam sobie, że dopóki z nim nie wygram, będę powtarzała głodówki. Nie w celu utraty wagi, ale w celu zapanowania nad uzależnieniem. Może kiedyś będę w stanie napisać, że jestem wolnym człowiekiem, bo na tą chwilę się boję i nie czuję się stabilna.
Mam nadzieję, że przybliżyłam Wam problem, jak znów poczuję się silną niezależną osobą opiszę uczucia, które mną targały i przemyślenia, które przez te lata zgromadziłam w mojej głowie.
Liczę na to, że nie zniechęciłam nikogo do mojej osoby. Trochę się martwię swoja szczerością, ale zawsze cechował mnie ekshibicjonizm emocjonalny i wiara w ludzi. Jest mi naprawdę ciężko i wiem, że jest wiele osób które borykają się z różnymi problemami...mam nadzieję, że będzie Wam lżej.

A co do poniedziałkowego postu oto dzisiejszy przedgłodówkowy jadłospis:
śniadanie-twarożek z warzywami+ kawa z mlekiem 0,5%
przekąska-3 wafle ryżowe
obiad- główka sałaty i 25 dag pomidorów koktajlowych + kromka razowego chleba
kolacja- jabłko/pomarańcza+ kakao z mlekiem zero